Inwazja wojsk rosyjskich na Ukrainę skłoniła mnie, żeby w końcu sięgnąć po jakąś powieść z tego państwa. Stanęło na „Internacie” Serhija Żadana.
„Internat” ukazał się trzy lata po rosyjskim ataku na Donbas w 2014 roku. Zasadniczy bieg akcji w książce jest prosty: Pasza, 35-letni nauczyciel ukraińskiego, wędruje przez Donbas do tytułowego internatu, żeby odebrać siostrzeńca i sprowadzić go do domu. Główna linia fabularna wydaje się jednak mniej istotna od licznych epizodów. To właśnie one tworzą poruszający obraz ludzi, którzy usiłują żyć i przeżyć w kraju wyniszczonym wojną.
Bez wątpienia jest to historia osadzona w konkretnym historycznym doświadczeniu. Miejsca, postacie, dialogi, zdarzenia – wszystko to może dawać środkowoeuropejskiemu odbiorcy jakąś dozę poczucia swojskości.
Jako przykład weźmy wypowiedzi pewnego wuefisty, które polskim czytelniczkom natychmiast mogą nasuwać na myśl skojarzenia z nowomową PRL. Narrator charakteryzuje te wypowiedzi następująco:
Takim językiem mówią brygadziści w kopalniach albo partyjniacy na zebraniach, albo gliny na posterunkach, to język niezbyt wykształconych ludzi, którzy mówią o ważnych sprawach państwa, a ponieważ boją się powiedzieć coś nie tak, mówią przeważnie cytatami. Pasza przywykł do takiego rosyjskiego, sam tak potrafi.
Oddajmy głos rzeczonemu wuefiście:
Patologiczne rodziny, element kryminalny, wpływ ulicy. Odsetek alkoholizmu wśród rodziców, niesprzyjające środowisko społeczne. […] Ich tutaj jak szczenięta do schroniska zwożą. Zrzucają odpowiedzialność na kolektyw pedagogiczny.
*
Ograniczenie się do swojskiej strony „Internatu” byłoby jednak wielkim przekłamaniem. Nie tylko dlatego, że przedstawione wydarzenia to trzydniowy kondensat z wojny. Również dlatego, że w narracji roi się od opisów, dzięki którym powieściowy świat jawi się jako iście niesamowity. Zobaczmy:
Stary śpi w fotelu, z ekranu próbuje się do niego dokrzyczeć ktoś zalany krwią, ale na marne – dźwięk stary wyłączył już w nocy, nie trafisz teraz do niego, choćbyś krzyczał bez końca.
Czarne włosy, też czarne i przez to nieufne oczy, kurz wżarł się w zmarszczki na twarzy, Pasza widział coś takiego tylko u górników, którzy wyjeżdżają na powierzchnię.
Lewa dłoń wystaje spod śpiwora. Tak jak pasażer kuszetki rano wystawia rękę spod kolejowego koca, który przylega do jego sennego, nieruchomego ciała, odwzorowując załamania kolan i zagłębienie brzucha, jak całun odwzorowuje ciało Chrystusa […]. Chuda, blada ręka, pokryta czarnymi włosami […] chwyta za śpiwór, chwyta, bojąc się go puścić jakby śpiwór – to była ostatnia rzecz, która wiąże ją z życiem.
Otwiera się panorama z szeroką szosą i niskim niebem. Nieba jest tak wiele, że nic innego nie widzisz, ale oczy przywykają do takiej ilości powietrza i zauważają białoszary autobus z wybitymi oknami, a wokół niego cały tłum wojskowych.
Krępy zamyka drzwi na klucz, który następnie chowa do kieszeni. Dobrze, że nie połknął, myśli Pasza.
Na płycie grzeje się czarny przepalony czajnik, podobny do spalonego reichstagu.
Straszy chyba tylko ukrzyżowane palto, które czernieje w górze. Śmierć jest blisko, po prostu czeka na właściwą chwilę.
Mógłbym tak długo.
*
Jeden ze stylistycznych zabiegów Żadana możemy nazwać ożywianiem. Rura gazociągu jest w tej książce „przebita w kilku miejscach, jak kość, boli i potrzebuje pomocy”. Kuchnia polowa „stygnie jak serce po wielkiej miłości”. Przemoczone ubrania, naczynia, meble czy książki są „podobne do zbitych ptaków w deszczu” (o ile nie przypominają „szkieletów wykopanych z mokrego styczniowego gruntu”). I tak dalej, i tak dalej.
Powieść ta nie jest nominalnie fantastyką, ale wywołuje głębsze uczucie niesamowitości niż niejeden utwór fantastyczny. Właśnie dzięki takim opisom, stwarzającym wrażenie, że nieożywione przedmioty żyją.
Mamy też tutaj ruch w inną stronę, oparty na odczłowieczeniu. Jedna z postaci jest wielokrotnie nazywana iguaną, kolejna – gnomem, a ta oto charakterystyka każe nam myśleć o ludziach tak samo, jak i o ptakach:
Setki ptasich dziobów, zastygłych w ciągłym strachu, gołębie przytulają się do siebie, […] wciskając się w siebie wzajemnie, jakby było im zimno, chociaż nie jest im zimno, tak naprawdę są przerażone […] Pasza opuszcza wzrok i widzi okna. Za oknami widzi dziesiątki oczu, które też po ptasiemu – z rezygnacją i wyrzutem – śledzą każdy jego, Paszy, ruch, każdy jego krok. Patrzą zza niedomytych dworcowych okien, nie odrywając wzroku i nie ufając.
*
Swojskości zatem nie ma w „Internacie” aż tak wiele. Lub może inaczej: to, co zwyczajne, zostało w książce uniezwyklone. Tak mogłaby wyglądać narracja w ponurej baśni. W ten sposób powieść odrywa się od doświadczenia, które było pierwotnie zakorzenione w konkretnym miejscu i czasie. Również historia głównego bohatera to właściwie historia everymana.
Zarazem w utworze nie ma prawie żadnych nazw geograficznych. „Internat” bynajmniej nie eksponuje tego, że wziął się z wojny wytoczonej przez Rosję Ukrainie. Gdyby wprowadzić drobne przeróbki, akcja równie dobrze mogłaby się toczyć w Polsce, Litwie, Estonii, słowem: na dowolnej ze skrwawionych ziem. A gdyby zmienić trochę więcej – być może w każdej niemal części świata.
*
Serhij Żadan, „Internat”, tłum. Michał Petryk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019.
Część z powyższych przemyśleń zawdzięczam wtorkowej dyskusji w zacnej grupie Stolyka Lyterackiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz