„Po latach emigracji do USA wraca do Wrocławia ojciec 14-letniego Tomka. Oprócz pieniędzy przywozi swoją chorobę alkoholową, która stopniowo niszczy ich rodzinę”. Tak brzmi oficjalny opis jednego z najstraszniejszych filmów, które widziałem. Straszniejszego od bardzo wielu nominalnych horrorów.
Grozę wzmacniają kontrasty. Akcja dzieje się na początku lat dziewięćdziesiątych, w transformacyjnej rzeczywistości, która ukazana jest tu jako dość pogodna. Historycznie tak nie było: w 1990 i 1991 roku prawie codziennie odbywał się jakiś strajk, w roku 1992 mieliśmy strajków ponad 6 tysięcy, a w 1993 – ponad 7 tysięcy. Ale ta barwna wizja ma sens twórczy – jako filtr nałożony na transformację przez czternastolatka, który nie miał świadomości ekonomicznej zawieruchy, a dzięki pracy matki (aktorki) uniknął wielu z jej ponurych konsekwencji.
„Zależało mi na tym, żeby w pierwszej połowie filmu widz poczuł się bardzo bezpiecznie”, wyjaśnia reżyser. „Chciałem pokazać, że człowiek miał też swoje życie, ale potem musiał wracać do domu, a niektóre dramaty działy się poza kadrem. […] Przeobraża się to w horror, bo tak to czasami wyglądało”. I rzeczywiście: wiele chwytów z drugiej części filmu, od izolacji Tomka i jego matki po przeciągłe ujęcia z ojcem czekającym gdzieś poza kadrem, bez trudu można by też odnaleźć w gatunkowym kinie grozy.
Przede wszystkim jednak jest to film straszny, bo aż zbyt prawdziwy. Z bezpośrednimi i pośrednimi skutkami alkoholizmu, własnego lub cudzego, do dziś mierzą się w Polsce miliony ludzi. Reżyser (rocznik 1978) przeżył to na własnej skórze i otwarcie o tym mówi. Na przykład tak: „Inteligentni ludzie mający problem alkoholowy nie muszą posługiwać się przemocą, mają inne sposoby. U mnie na przykład jej nie było. Ojciec nigdy mnie nie uderzył, ale wiedziałem, że może”.
Film jest zatem świadomą grą z reżyserskimi wspomnieniami. Jest też jednak grą ze wspomnieniami pokolenia. Funkcjonował także pod tytułem „Powrót do Legolandu” i to jeszcze bardziej uwydatnia jego aspekt sentymentalny, jego duchologiczną baśniowość. Zarazem produkcja skupia się na rodzinnym mikroświecie, nie próbuje stawiać szerszych diagnoz, ale w tle można dostrzec znaczący społeczny kontekst, nie tylko wprost alkoholowy. Tuż po 1989 roku z przyczyn ekonomicznych wyjechało z Polski wielu rodziców [4], a ich nieobecność ukształtowała życie licznych rodzin.
Słowem: jest to zarówno cenne świadectwo historii, jak i umiejętnie przetworzona artystycznie narracja. Polecam gorąco, choć może nie na takie chwile, kiedy i bez „Powrotu…” jesteście w posępnym nastroju.
A na koniec mam pytanie. Jaki szatan wymyślił wybitnie wieloznaczne hasło promocyjne tego filmu: „Ojca miałem naprawdę fajnego”?
„Powrót do tamtych dni”, reż. Konrad Aksinowicz, 2021. Film oficjalnie wypożyczyć można tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz