„Anomalia” to świetna literatura o literaturze, a szerzej twórczość o twórczości. Ale można ją także czytać dla fabuły.
Czytana dla fabuły jest „Anomalia” opowieścią o dziewięciu postaciach, od seryjnego zabójcy (oficjalnie przykładnego męża i ojca) po nigeryjskiego piosenkarza (nieoficjalnie ukrytego geja). Przez pierwszą połowę książki te dziewięć wątków snuje pisarz równolegle, ale później ma miejsce niezwykłe wydarzenie, które każe dostrzec w nich ten sam problem, ten sam temat. Każe go dostrzec również retrospektywnie – sam od tego momentu powieści kilka razy się cofałem i kartkowałem poprzednie rozdziały, aby zestawić je z nową wiedzą o bohaterkach i bohaterach.
Taka lektura może się skupiać najpierw na wątkach psychologicznych i obyczajowych (sporo jest tutaj o miłości i jej braku), a potem – fantastycznonaukowych i filozoficznych. W pewnym sensie całą książkę moglibyśmy odczytywać jako namysł nad pytaniem: „Co to znaczy, że istniejemy?”.
„W pewnym sensie”, bo też trzeba znać proporcje. „Anomalia” bardzo sprawnie łudzi nas, że jest jednocześnie wnikliwą powieścią psychologiczną, dynamicznym thrillerem (krótkie rozdziały!), odkrywczym tekstem science fiction i rozprawą metafizyczną. Ale to przecież niemożliwe. Nie da się zrobić tego wszystkiego naraz na czterystu stronach.
To nie jest książka, która pogłębiałaby bądź przełamywała zastane konwencje. To raczej książka, która doskonale nimi żongluje. Lecz czy to wada?
Czytana jako literatura o literaturze, a szerzej twórczość o twórczości, jest „Anomalia” dziełem, przy którym można się regularnie uśmiechać. Chodzi o uśmiech rozpoznania pojawiający się wtedy, gdy pisarz Victor Miesel najpierw tworzy powieść „Anomalia”, potem zaś proponuje dla następnej książki tytuł „Jeśli zimową nocą dwustu czterdziestu trzech podróżnych”. Ale i wtedy, gdy zauważamy, że jeden z rozdziałów nazywa się „Bliskie spotkanie drugiego stopnia”, albo gdy logik i matematyk objaśniają świat prezydentowi USA, odwołując się do „Matriksa” i „Black Mirror”. Nie zabrakło nawet bezpośredniego nawiązania do „Dungeons & Dragons”.
Uśmiechać się można także przy zgrabnych
(a więc nie zgranych) frazach:
Miesel nie ma dzieci. W sprawach uczuciowych z niewzruszonym entuzjazmem skacze od porażki do porażki.
Meredith domyśla się, że Adrian jest geniuszem [matematycznym]. Gdyby był kiepski, dawno by znalazł robotę w finansach.
Wystarczy, by jedno jego zdanie było inteligentniejsze od niego, a ten cud uczyni go pisarzem.
Więcej można osiągnąć, będąc uzbrojonym i uprzejmym niż tylko uprzejmym. [To podobno za Alem Caponem].
Miłość pozwala przynajmniej uniknąć ciągłego poszukiwania sensu życia.
I tak dalej.
Są to jednak różne uśmiechy. Uśmiech bonmotowy bierze się stąd, że cenimy wgląd w rzeczywistość. Uśmiech rozpoznania – stąd, że cenimy wiedzę o kulturze.
A może nie? Może wgląd w rzeczywistość jest zarazem wiedzą o kulturze i odwrotnie? Może trafne nawiązanie do „Matriksa” wnosi do naszego życia tyle samo, co trafne nawiązanie do miłości? Może to o tym jest ta powieść?
*
Hervé Le Tellier, „Anomalia”, tłum. Beata Geppert, Wydawnictwo Filtry, 2021 (w tej edycji polecam także posłowie Marka Bieńczyka).
Obecnie czytam: „Internat” Serhija Żadana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz