Kilkadziesiąt lat temu w Polsce nastąpiło niezwykłe zjawisko językowe. Po całych wiekach tworzenia żeńskich nazw osobowych w dużym stopniu porzucono ten mechanizm słowotwórczy. Przyjęto, że od tej pory formy męskie mają być neutralne i dotyczyć osób dowolnej płci.
Co więcej, w ciągu następnych paru dekad zapomniano, że słowa takie jak „doktorka” i „świadkini” były używane już na początku XX wieku, a takie jak „morderka” i „kapłanicha” – wręcz w wieku XVI. Nowa wizja języka utrudniła nie tylko tworzenie dalszych form żeńskich, ale również sięganie do tych dawnych. Nawet niektóre formy teraźniejsze – jak „pilotka”, „burmistrzyni” i „prawniczka” – zostały wyparte i na placu boju pozostały ich męskie odpowiedniki. Ściślej mówiąc, te ostatnie miały odtąd pełnić podwójną funkcję, czasami oznaczając tylko mężczyzn, a czasami (w tak zwanym użyciu generycznym) osoby dowolnej płci.
Cały ten proces doprowadził nas do miejsca, w którym rzekoma neutralność męskich nazw jest traktowana jako coś oczywistego. Rozsierdziłem się ostatnio, czytając tekst akademicki, w którym uczony autor perorował o zbędności wielu form żeńskich, nie próbując nawet się zastanowić nad swoim głównym założeniem. Przyjął je na zasadzie zdrowego rozsądku, który – jak wiemy – jest ostateczną postacią ideologii.
I tak to się powolutku żyje w tej Polsce, gdzie wciąż wiele osób postrzega tworzenie żeńskich neologizmów wyłącznie jako praktykę złowrogich feministek. A nie jako zjawisko, które jest też głęboko zakorzenione w historii języka oraz jego gramatyce.
Kolaż nazw żeńskich z dwóch książek międzywojennych sporządzony przez Małgorzatę Koniorczyk (źródło: Wikipedia, lic. CC BY-SA 4.0)
Jak do tego doszło? Nie wiem, ale mam kilka spostrzeżeń.
Po pierwsze, nie jest to jedyna sytuacja, w której wpływowe grupy prawicowe czy konserwatywne wynajdują sobie tradycję na podstawie wydarzeń z ostatnich kilkudziesięciu, może stu kilkudziesięciu lat, by następnie prezentować ją jako coś, co istniało nieledwie zawsze i wszędzie. Tak się właśnie stało z narodem, czyli formą życia zbiorowego, która w dziejach Europy zaczęła się upowszechniać w XIX wieku, lecz dzięki wysiłkom narodowych ideologów kojarzona jest już z państwem Polan. Tak stało się też z tzw. tradycyjną rodziną. Dobrowolny związek kobiety i mężczyzny, którzy mieszkają wspólnie z dziećmi i z nikim innym (w ostateczności jeszcze z własnymi rodzicami), jest w końcu tylko jedną z około 2479 możliwości życia rodzinnego i występował w różnej skali w różnych okresach i kulturach.
Po drugie, ostrej niechęci do żeńskich form towarzyszy zazwyczaj brak wiedzy z zakresu historii języka. Nie jest to jednak przede wszystkim kwestia wiedzy, co dowodnie pokazują dyskusje internetowe. Paweł Dembowski zauważył kiedyś, że po zderzeniu z argumentacją historyczną wiele osób potrafi na jednym oddechu przejść od strategii „co to za nowomowa” do strategii „co to za archaizmy”. Arystoteles nie miał racji – czasami sprzeczność nie istnieje. Powiedzmy zresztą uczciwie: dla tych z nas, którzy i które cenią sobie formy żeńskie, to wcale nie historia języka jest zasadniczym powodem ich popierania. Możemy nigdy jej nie poznać, a i tak będziemy się opowiadać za językową równowagą.
Po trzecie więc, konflikt nie opiera się tu na wiedzy, lecz na ideach i wartościach. W tym miejscu za Agnieszką Małochą-Krupą (autorką książki „Feminatywum w uwikłaniach językowo-kulturowych”) opowiem o trzech momentach, w których w historii Polski krystalizowały się napięcia wokół żeńskich form. Na przełomie XIX i XX wieku część działaczek i działaczy uważała, że są one ważnym składnikiem narodowego ducha i trzeba go bronić oraz krzewić, gdy zagrażają mu zaborcy. U początków Polski Ludowej przez kilka lat oficjalnie promowano formy żeńskie w ramach ówczesnego wariantu ideologii emancypacji. Natomiast w III RP ich stosowaniu sprzyja współczesny światopogląd feministyczny, czyniąc z tego jedno z licznych pól walki o prawa kobiet. Za każdym razem postawę wobec nazw żeńskich wyznaczała szersza aksjologia.
Polska Ludowa – to po czwarte – promowała te nazwy tylko przez moment, i to raczej odgórnie niż oddolnie. A generalnie kobiece nazwy osobowe w PRL miały trudne życie. Już w 1960 roku Stefania Grodzieńska napisała dla „Przekroju” felieton, w którym kpiła z narastającej tendencji do unieruchamiania końcówek form żeńskich: „Doktór kazała powtórzyć doktór, żeby doktór wstąpiła do doktór, to doktór już doktór powie, czego doktór od doktór potrzebuje — powiedziała instruktor, oddała klucze felczer, zostawiła polecenie dla monter i wyszła ze szpitala”. Nazwy żeńskie kojarzono już wtedy z niższym prestiżem, czego skutki widać i dziś: „sprzątaczka” nie spotyka się z takim samym śmieszkowaniem, jak „burmistrzyni”. Ale znów muszę być uczciwy: w PRL proces ten się nasilił, lecz nie rozpoczął. Małocha-Krupa pokazuje jego genezę już w latach trzydziestych. Czemu właśnie wtedy do tej sfery polszczyzny poczęło przechodzić prastare przecież przekonanie, że co męskie, to lepsze? Ot, zagadka!
Po piąte, skoro już przy wartościach jesteśmy: słusznie pisze Marcin Napiórkowski, że formy żeńskie to niezwykle istotna sprawa. Kobiety bowiem były i są pod wieloma względami mniej widoczne od mężczyzn, również w języku, a to ma bardzo konkretne skutki. Na przykład takie, że według amerykańskich statystyk kobiety ponoszą o połowę wyższe ryzyko ciężkich obrażeń w wypadkach samochodowych, co wynika między innymi z testowania bezpieczeństwa aut tylko na męskich manekinach.
Napiórkowski powołuje się tu na ważną książkę Caroline Criado Perez „Niewidzialne kobiety”. We wstępie do niej znajdziemy też omówienie badań naukowych wskazujących, że w różnych językach „to, co kryje się pod «rodzajem męskim w funkcji generycznej» (to jest […] [rzekomo] uogólniającym, neutralnym płciowo), nie jest odczytywane jako neutralne. […] Częściej przychodzą nam na myśli sławni mężczyźni niż sławne kobiety, częściej określamy dany zawód jako zdominowany przez mężczyzn, częściej proponujemy męskich kandydatów do pracy oraz do sprawowania funkcji politycznych. Kobiety rzadziej aplikują i rzadziej wypadają dobrze na rozmowach kwalifikacyjnych na stanowiska ogłaszane z użyciem rodzaju męskiego”. Można próbować polemiki z tymi badaniami, proszę bardzo, ale są one jednak mocniejszym argumentem niż „wydaje mi się”.
*
Podsumujmy: to nie tak, że feministki wymyśliły sobie coś, czego nigdy nie było w języku. Nie, nazwy żeńskie istniały w polszczyźnie właściwie przez całą jej udokumentowaną historię. Może niech teraz ich przeciwnicy (i przeciwniczki) potłumaczą się z tego, że chcą część z nich wycinać i zatrzymywać powstawanie nowych.
Ale też nie jest tak, że historia języka jednoznacznie określa jego dalszy bieg. Polszczyzna jest żywa, żyje dzięki współczesnym użytkowniczkom i użytkownikom, biegnie i wije się pod wpływem ich idei oraz wartości. Wygląda na to, że teraz swój moment zaczynają mieć osoby, którym zależy na społecznej widoczności kobiet – i które, zgodnie z naszą najlepszą wiedzą, drogę do tego celu dostrzegają między innymi w języku. Moim zdaniem jest to dobra zmiana.
*
PS. Z argumentów przeciwko formom żeńskim najbliższy jest mi ten, który mówi, że istnienie jednej, neutralnej wersji nazw osobowych byłoby najbardziej przyjazne dla osób transpłciowych (podlegających w Polsce wyjątkowo silnej dyskryminacji). Być może konsekwentne rozróżnianie słów „aktor” i „aktorka” czy też „prezes” i „prezeska” rzeczywiście w jakimś stopniu wzmacnia binarny charakter naszego języka. Niemniej w świetle badań przytaczanych przez Criado-Perez mam poczucie, że gramatycznie męskie formy osobowe bardzo trudno byłoby uczynić neutralnymi znaczeniowo. A nie chciałbym pozostawać przy skrywanej przewadze męskiego punktu widzenia. Z kolei pełne odpłciowienie polszczyzny nie jest chyba osiągalne na szerszą skalę, chociaż istnieje wiele sposobów, by uzyskać je przynajmniej w części (i sam z niektórych korzystam). Dlatego pozostaję przy rozwiązaniach mogących zwiększyć językową widoczność kobiet – mając świadomość, że środki te nie są ideałem.
ja jako przeciwniczka uzywania kobiecych koncpwek wzgledem mojej osoby - nie widze powodu dla ktorego mam sie tluamczyc! ja nie chce podkreslac mojej plci wtedy keidy to nie ma zanczenia i juz - i chce zeby inni szanowali moj punnt widzenia i wartosci - tak jak ja szanuje innych i nazywam je tak jak sobie zycza!
OdpowiedzUsuńJak najbardziej zgadzam się z tym, by generalnie nazywać inne osoby tak, jak sobie życzą, na przykład w tym wypadku – jeśli dana kobieta woli np. formę „profesor” niż „profesorka”, to jak najbardziej będę tego przestrzegał.
UsuńWe wpisie mam na myśli sytuacje, w których ktoś nie chce, aby formy żeńskie (poza pewnym podzbiorem tych obecnie istniejących, w rodzaju „aktorki”) w ogóle funkcjonowały w języku polskim.