Krótka odpowiedź: o ile wiem, to nie. I dlatego rządy powinny rozdawać pieniądze.
Długa odpowiedź:
I.
Hubert Walczyński wskazuje w „Nowym Obywatelu”, że obecny kryzys ekonomiczny „nie jest wynikiem załamania możliwości produkcyjnych naszej gospodarki, lecz tego, że przestaliśmy wydawać pieniądze”. Zamrożenie usług, liczne zwolnienia, ograniczanie wydatków, ostrożne zużywanie oszczędności: wszystko to przyczyniło się do załamania popytu. „Choć banknoty nie zniknęły magicznie z portfeli Polek i Polaków – wciąż jest ich tyle samo, ile było pół roku czy rok temu – to spirala zwolnień i zaciskania pasa sprawia, że gospodarka […] funkcjonuje tak, jakby zabrakło w niej pieniędzy. […] To, co stało się w naszej gospodarce […], można porównać do sytuacji, w której tysiące Polaków zakopałyby swoje oszczędności w ziemi – pieniądze tymczasowo zniknęły, bo przestały być wydawane”.
Zgodnie z tą logiką działania antykryzysowe powinny polegać – krótko mówiąc – na rozdawaniu pieniędzy tym, którzy je wydadzą. I takie też instrumenty są rozważane lub wprowadzane w szeregu krajów. (Od siebie dodam przykłady, które udało mi się udokumentować: Stany Zjednoczone, Hongkong, Kanada, Brazylia, Hiszpania, Wielka Brytania).
Jak pisze autor, przy obecnych tendencjach po odmrożeniu polskiej gospodarki nie czeka nas inflacja, tylko deflacja. Na rynku pojawi się nagle duża liczba dóbr i usług, ale wolnymi pieniędzmi będzie dysponowało znacznie mniej ludzi niż normalnie (setki tysięcy osób utracą bowiem w międzyczasie źródło dochodu). Dlatego czeka nas wzrost wartości pieniądza, a w konsekwencji – spadek realnej siły nabywczej usługodawców i wytwórców, następnie spadek ich wydatków i napędzanie na nowo błędnego koła kryzysu. Drugim efektem będzie odraczanie inwestycji i konsumpcji, które też nie pomoże szybko rozgrzać gospodarki (jeżeli mój tysiąc lub milion złotych coraz bardziej zyskuje na wartości, to z indywidualnej perspektywy rozumnie jest go przetrzymać i wpuścić w obieg np. za rok, a nie teraz).
Gmach Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu, zdj.: Barbara Maliszewska, CC BY-SA 3.0 PL
II.
Na temat hiperinflacji dość podobne zdanie ma nie kto inny jak prezes Narodowego Banku Polskiego, Adam Glapiński. Na środowej konferencji prasowej powiedział: „W oczy zagląda nam groźba deflacji – inflacja jest teraz ostatnim problemem”. Komentując tę decyzję, Jacek Frączyk z portalu „Business Insider” zauważa, że już zaczynają spadać ceny wieprzowiny, która „była głównym motorem inflacji w tym roku”. Nie oznacza to równomiernej obniżki cen wszystkich towarów i usług, część z nich może nawet drożeć, ale w skali całej gospodarki przejście inflacji w deflację wydaje się realnym zagrożeniem.
W związku z kryzysem Rada Polityki Pieniężnej postanowiła zastosować środki przeciwdziałające spowolnieniu gospodarczemu i obniżyła stopy procentowe do najniższego poziomu w historii. Postąpiła w ten sposób wbrew przypuszczeniom wszystkich dwudziestu ekonomistów przepytanych wcześniej przez Polską Agencję Prasową. A mimo to komunikat Rady głosi, że wciąż „utrzymuje się ryzyko spadku inflacji poniżej celu inflacyjnego NBP”.
III.
Zbliżony głos płynie z republikańskiego środowiska „Nowej Konfederacji”. Kazimierz Dadak twierdzi, że obecna „niekonwencjonalna polityka pieniężna” nie powinna budzić obaw o hiperinflację i malejącą „stabilność systemów finansowych”. Ekonomista przypomina, że w 2008 roku bank centralny Stanów Zjednoczonych podczas kryzysu rozpoczął politykę luzowania ilościowego. „Dla niektórych ekonomistów tak ogromny rozrost bilansu Fed był równoznaczny z «drukowaniem» pieniędzy, co z kolei musiało oznaczać gwałtowny skok cen, jeśli nie hiperinflację. Niemniej nic takiego nie nastąpiło”. Podobnie było z polityką pieniężną rozpoczętą w 2011 roku w strefie euro.
Przytoczmy podsumowanie: „Po 2008 r. luzowanie ilościowe umożliwiło zwiększenie wydatków państwa, które było konieczne, aby dokapitalizować banki prywatne i sfinansować programy pomocy społecznej niezbędne do utrzymania bezrobocia na możliwie najniższym poziomie, a co za tym idzie zahamować gwałtowny spadek stopy życiowej i popytu całkowitego. Dzięki temu gospodarka amerykańska stosunkowo szybko przezwyciężyła skutki załamania się systemu bankowego i fakt ten nie pociągnął za sobą jakichkolwiek skutków inflacyjnych. Pozwolimy sobie postawić hipotezę, że i ta nowa runda luzowania ilościowego w USA i w strefie euro nie spowoduje istotnego zwiększenia tempa wzrostu cen, nie mówiąc o hiperinflacji”.
*
Być może istnieje celna krytyka powyższych argumentów. Na razie jednak się z nią nie spotkałem i również dlatego są one dla mnie przekonujące. A to ma bezpośrednie przełożenie na postulaty dotyczące polskiej polityki gospodarczej w dobie pandemii. Potrzeba nam zwiększenia wydatków państwowych („rozdawanie pieniędzy” to skrót myślowy, mniejsza tu o dokładny mechanizm) oraz pieniężnego wsparcia dla obywatelek i obywateli, a nie cięć i zaciskania pasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz