18 lutego prezydent stolicy Rafał Trzaskowski podpisał
Warszawską Deklarację LGBT+. Treść dokumentu wywołała ostre reakcje części polskiej prawicy – skrytykowano m.in. ideę wprowadzenia
w stołecznych szkołach edukacji seksualnej zgodnej ze wskazaniami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Chciałbym przyjrzeć się tu założeniom i argumentom stojącymi za owymi wytycznymi. Nie sądzę, aby nagle udało mi się przekonać wszystkich do ich przyjęcia; spróbuję jednak pokazać, że dokument ten nie ma żadnego demonicznego celu i że można go odczytywać jako wyraz rzeczywistej troski o dobro dzieci.
*
Zanim jeszcze zagłębimy się w tekst, zastanówmy się nad pytaniem: dlaczego zdaniem wielu ludzi – i moim – potrzebne są specjalne
rozwiązania na rzecz osób LGBT+ (czyli lesbijek, gejów, osób biseksualnych
i transpłciowych, a także innych grup, które nie wpisują się w społeczne normy
regulujące ludzką seksualność)? Otóż dlatego, że jest to jedna ze zbiorowości,
które zmagają się ze szczególnymi problemami. Grupa ta jest wewnętrznie
zróżnicowana – w końcu to setki tysięcy Polaków i Polek – lecz generalnie bycie osobą LGBT+ nie jest łatwe.
Jeśli nie jesteś do tego przekonany (lub
przekonana), a Twój punkt widzenia jest perspektywą najczęstszą w naszym społeczeństwie (czyli np. atrakcyjne są dla Ciebie osoby przeciwnej płci), proponuję pewne ćwiczenie. Dotyczy ono tylko jednej z podgrup LGBT+, a mianowicie ludzi o orientacji homoseksualnej.
Wyobraź sobie, proszę, świat, w którym nie możesz bez obaw publicznie pocałować ukochanej osoby, wziąć jej za rękę ani przytulić, o małżeństwie i weselu nie wspominając. Wyobraź sobie również świat, w którym w ogóle nie ma wątków miłosnych w kulturze, mediach, religii. Nie ma Romea i Julii, nie ma Rona i Hermiony, nie ma porad dla nastolatków przeżywających pierwsze zauroczenie. Jeżeli w takim świecie kogoś kochasz i chcesz się z nim związać, to po pierwsze: trudno Ci się do tego przyznać (może nawet przed sobą), po drugie: nie masz do dyspozycji właściwie żadnych norm i rytuałów ułatwiających wzajemne poznanie oraz rozwój Waszej relacji (a to przecież nierzadko kłopotliwy i stresujący proces), po trzecie zaś: nie możesz oswoić tych dylematów w sposób pośredni, przez literaturę, kino, seriale.
Wyobraź sobie, proszę, świat, w którym nie możesz bez obaw publicznie pocałować ukochanej osoby, wziąć jej za rękę ani przytulić, o małżeństwie i weselu nie wspominając. Wyobraź sobie również świat, w którym w ogóle nie ma wątków miłosnych w kulturze, mediach, religii. Nie ma Romea i Julii, nie ma Rona i Hermiony, nie ma porad dla nastolatków przeżywających pierwsze zauroczenie. Jeżeli w takim świecie kogoś kochasz i chcesz się z nim związać, to po pierwsze: trudno Ci się do tego przyznać (może nawet przed sobą), po drugie: nie masz do dyspozycji właściwie żadnych norm i rytuałów ułatwiających wzajemne poznanie oraz rozwój Waszej relacji (a to przecież nierzadko kłopotliwy i stresujący proces), po trzecie zaś: nie możesz oswoić tych dylematów w sposób pośredni, przez literaturę, kino, seriale.
A nie, przepraszam. To wszystko jest, tylko
niedostępne dla Ciebie. Ludzie inni niż Ty mają do tego dostęp i jeżeli
spróbujesz opowiedzieć im, jak to jest, pewnie nawet nie zrozumieją. Nie tak
łatwo więc będzie poradzić sobie z „dojmującym
poczuciem samotności i opuszczenia, przeświadczeniem, że cały świat wokół
nas jest normalny, a my jesteśmy aberracją, dla której nie miejsca”.
Czy nie warto dążyć do świata, w którym ludzie nie będą musieli tak się czuć?
Zaznaczę: nie chodzi mi o to, by ktoś po
lekturze tego opisu „naprawdę poczuł się jak osoba LGBT”. Kilka zdań tekstu raczej w ten sposób nie zadziała. Chodzi tylko o ukazanie na
jednym z możliwych przykładów, dlaczego problemy tej grupy bynajmniej nie są
wydumane. A przecież nawet nie zacząłem jeszcze mówić o takich sprawach, jak historia
Dominika z Bieżunia – który zresztą według
matki nie był nawet gejem, ale i tak nękanie związane z domniemaną
orientacją doprowadziło go do samobójstwa. Nie bez powodu w różnych mniejszościach seksualnych myśli i próby samobójcze są wielokrotnie częstsze niż w populacji heteroseksualnej.
Rzeźba przedstawiająca Alana Turinga – słynnego brytyjskiego matematyka skazanego za homoseksualizm, zmarłego być może w wyniku samobójstwa
Przejdźmy teraz do wytycznych WHO. Powstały one w
2010 roku i zgodnie z tytułem skierowane są do „decydentów oraz specjalistów
zajmujących się edukacją i zdrowiem”. W moim przekonaniu oznacza to, że użyte sformułowania często trzeba
dopiero przełożyć na język potoczny. Dla przykładu, „masturbacja we
wczesnym dzieciństwie” może brzmieć bardzo źle dla osoby, która nie jest
przyzwyczajona do tej terminologii. Dla ekspertów i specjalistek będzie to jednak
termin neutralny, oznaczający, że małe dzieci często czerpią przyjemność z
dotykania swoich narządów płciowych – i że to zwykła część rozwoju
psychoseksualnego człowieka.
Pojęcie to znajdziemy nawet w książce Ewy Lubianiec
„Bocianowi
już dziękujemy” opublikowanej przez katolickie wydawnictwo Edycja Świętego
Pawła: „Niemal wszystkie dzieci w
pewnych okresach rozwojowych miewają zachowania masturbacyjne. Jest to zupełnie
naturalne”. Książka ta przestrzega również przed „restrykcyjną postawą
rodziców” i wskazuje, że „spokojne reagowanie rodzica na wczesnodziecięce
zachowania seksualne może polegać na ich ignorowaniu, niezwracaniu na nie uwagi”
(jako inną możliwość autorka proponuje delikatne przekierowanie uwagi dziecka).
To sugestia całkiem podobna do tego, co wyczytamy w niekatolickim zgoła
dzienniku „The New York Times”: „Rodzice powinni przede wszystkim pamiętać, że poza
pewnymi rzadkimi przypadkami ten rodzaj aktywności seksualnej jest normalny,
standardowy, zdrowy i zupełnie pozbawiony ryzyka”. Powyższe źródła różnią
się pod niektórymi względami, ale w kwestii podstawowej są bardzo zbliżone,
gdyż opierają się na tej samej wiedzy naukowej.
Dziecięca masturbacja budzi jednak niepokój wielu dorosłych
i część reaguje na nią w ostry sposób. Może to zaszkodzić dziecku w rozwoju i
ukształtować przekonanie, że własnego ciała należy się wstydzić. To zapewne dlatego
WHO proponuje przekazanie samym maluchom prostych informacji o tym, że
dotykanie własnego ciała może być źródłem „radości i przyjemności” (wytyczne, s. 38). Zauważmy jednak: Warszawska Deklaracja LGBT
mówi wyłącznie o edukacji seksualnej w szkołach, nie wcześniej. Podobnie Rafał
Trzaskowski oświadczył niedawno, że wprowadzenie takich zajęć w stołecznych
żłobkach i przedszkolach nie jest planowane.
Dokument WHO pokazuje, że w państwach Europy
Zachodniej obowiązkowa edukacja seksualna wprowadzana jest stopniowo od późnych
lat sześćdziesiątych. W 2003 roku pojawiła się nawet w katolickiej Irlandii. W naszym
kraju nie ma jej do dziś, jest natomiast opcjonalne wychowanie do życia w
rodzinie (WDŻ). Wychodząc na chwilę poza tekst wytycznych, odnotujmy, że sama idea zajęć dotyczących rozwoju
psychoseksualnego i seksualności człowieka jest w Polsce powszechnie
akceptowana: w 2015 roku respondenci i respondentki ankiety
Instytutu Badań Edukacyjnych (87% osiemnastolatków i 88% rodziców dzieci w
wieku szkolnym – zob. raport, s. 59) gremialnie twierdzili, że w szkole takie zajęcia powinny się odbywać. Pytanie brzmi oczywiście, jak dokładnie mają wyglądać oraz kiedy mają się zaczynać.
Z perspektywy WHO wczesne kształcenie służyć ma
m.in. ochronie przed wykorzystaniem
seksualnym (wytyczne, s. 11). Stąd proponuje się przekazywanie już kilkulatkom podstawowej
wiedzy o sytuacjach naruszania granic. To ważna kwestia, bo osoby, które
zostały skrzywdzone w młodości, mówią nieraz po latach, iż nie rozumiały, że
robi im się coś głęboko niewłaściwego i że trzeba o tym powiedzieć zaufanym
dorosłym. To jedna z rzeczy, o których dzieciom najwyraźniej zbyt rzadko mówi
się w domu, a trzeba też pamiętać, że znacząca część przypadków wykorzystania
ma niestety miejsce w samej rodzinie. Na przykład według danych amerykańskiego
wymiaru sprawiedliwości z lat 1991–1996 połowę sprawców przestępstw wobec
dzieci niemających jeszcze 6 lat stanowili krewni (choć niekoniecznie rodzice).
Zgodnie z raportem IBE jest jeszcze wiele ważnych spraw, o których się nie mówi. Na
przykład z młodymi ludźmi w wieku 15–17 lat najbliższa rodzina tylko w 32%
przypadków rozmawiała o popędzie seksualnym oraz orgazmie kobiecym i męskim, a
jedynie w 25% przypadków – o masturbacji. Równolegle zaś aż 54% pełnoletnich
respondentów stwierdziło, że pierwszy stosunek odbyli najpóźniej w wieku 17 lat (raport, s. 30 i 48). Naturalnie można rozważać, na ile adekwatne są te ostatnie deklaracje, z pewnością
jednak świadczą o znacznym zainteresowaniu sferą seksualną. A skoro rodzice – i jak się przekonamy, również szkoła – nie
przekazują wystarczającej wiedzy, to pozostają koledzy, koleżanki czy doktor
Google.
WHO kładzie nacisk na dostosowanie
przekazywanych informacji do wieku: „Czteroletnie dziecko może zapytać, skąd
się biorą dzieci, a odpowiedź «z brzuszka mamy» jest zazwyczaj wystarczająca
[…]. Natomiast odpowiedź «jesteś jeszcze za mały na takie pytania»
nie jest odpowiednia” (wytyczne, s. 13). Przyznam jednak, że w niektórych wypadkach
zaskakuje mnie przyporządkowanie postulowanych informacji, umiejętności czy
postaw do określonych przedziałów wiekowych. Na przykład o różnych metodach
antykoncepcji mają się dowiadywać już dzieci w wieku 6–9 lat (s. 42). Trochę szkoda, że
dokument nie uzasadnia tych mniej jasnych propozycji, a poprzestaje na ogólnikowym stwierdzeniu: „Zagadnienia przedstawiane w wielu grupach wiekowych są pomyślane tak, aby przewidując dalszy lub następny okres rozwoju, lepiej przygotować dzieci do radzenia sobie z kolejnymi zmianami rozwojowymi” (s. 35).
Pamiętajmy jednak, że obficie cytowana dziś u nas
matryca edukacji seksualnej WHO nie ma być realizowana w całości, a jedynie „stanowi ramę, na podstawie której nauczyciele mogą wybrać tematy szczególnie interesujące daną grupę osób” (s. 33). Tym bardziej władze
Warszawy nie zobowiązały się do przyjęcia każdego przecinka zawartego w
dokumencie (chwalonym
skądinąd przez Polskie Towarzystwo Seksuologiczne). Wiele treści
może wypaść z programu albo zostać przesuniętych do innych etapów kształcenia. Warto
również wiedzieć o wytycznych rzadziej przywoływanych w mediach, takich jak ta,
aby „podejmowania świadomych decyzji dotyczących nabywania lub nie doświadczeń
seksualnych” uczone były osoby w wieku 12–15 lat (s. 46). Sądząc po deklarowanym przez młodych wieku inicjacji, jest to całkiem dobry moment na rozmowę wyprzedzającą. Zarazem warto podkreślić słowa „lub
nie”: WHO nie zakłada, że młodzi ludzie powinni uprawiać seks. Postuluje natomiast wspieranie ich w świadomym podejmowaniu własnych decyzji.
To jeden z powodów, dla których wyrażenie
„seksualizacja dzieci” nie jest zbyt trafne. Inny problem z tą frazą pokazuje
dziecięca masturbacja – najmłodsi i tak będą przez pewien czas szukać
przyjemności w stymulacji własnych narządów płciowych, nikt ich tego nie
musi uczyć. A w dodatku „opracowanie wyników badań zawartych w materiałach
UNESCO […] jasno wskazuje, że zgodnie z większością badań dotyczących edukacji
seksualnej przyczynia się ona do opóźnienia inicjacji seksualnej, zmniejszenia
częstości kontaktów seksualnych i liczby partnerów seksualnych, a także poprawy
zachowań prewencyjnych” (s. 21). Może więc edukacja seksualna deseksualizuje nasze dzieci, nie zaś je
seksualizuje? Oczywiście nie zaszkodzi wgryźć się w tamte badania i zapytać o ich
metodologię, ale też warto przynajmniej zastanowić się nad tym, czy wykluczanie
edukacji seksualnej ze szkół nie jest czasem przeciwskuteczne.
Ważny moment w historii WHO – trzej dyrektorzy Światowego Programu Zwalczania Ospy ogłaszają: „ospa nie żyje”
(zdjęcie w domenie publicznej, źródło: Wikimedia Commons / Centers for Disease Control and Prevention)
Rzecz jasna wytyczne
WHO nie są doskonale neutralne. W matrycy edukacji seksualnej w kolumnie „postawy”
na różnych szczeblach wiekowych pojawiają się takie pozycje, jak „szacunek dla
różnych norm związanych z seksualnością”, „akceptacja, szacunek i rozumienie
różnorodności dotyczącej seksualności i orientacji seksualnych” albo „krytyczne
podejście do norm kulturowych w odniesieniu do ludzkiego ciała” (s. 41, 44 i 49). Na tym tle
niewątpliwie będzie jeszcze się tworzyć wiele napięć między osobami o poglądach
– powiedzmy – konserwatywnych i progresywnych.
Zwróćmy
jednak uwagę, że i w tej chwili
szkoła nie jest wcale neutralna. Obowiązujący
przez kilka ostatnich lat program nauczania religii w treściach dla
trzeciej klasy gimnazjum zawierał np. takie pozycje: „niegodziwość zapłodnienia
in vitro; duchowa adopcja, problem
zabijania nienarodzonych; ruch hospicyjny, moralna ocena eutanazji; postawa
szacunku w małżeństwie, naturalne metody regulacji poczęć, szkodliwość,
zawodność i moralna niedopuszczalność antykoncepcji”. Z kolei obecna podstawa
programowa do WDŻ dla szkoły podstawowej nakłania prowadzących zajęcia do
tego, by „uznać ludzkie prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci”,
„eksponować wartość małżeństwa, odróżniając je od innych związków”, „omawiać
wielorakie walory przedmałżeńskiej powściągliwości seksualnej” i tak dalej, i tak dalej. Z pewnością nie jest to bardziej
bezstronne od sugestii WHO (idealna neutralność jest zresztą w ogóle niemożliwa do osiągnięcia).
Pewna różnica polega na tym, że w przypadku religii
i WDŻ decyzję o uczęszczaniu dziecka na zajęcia podejmują rodzice (lub uczniowie pełnoletni). W rzeczywistości jednak wybór jest tutaj w pewnej mierze ograniczony. Rzadko pojawia się możliwość udziału w inaczej
zorientowanych ideowo lekcjach, które poruszałyby tematykę seksualności. a w przypadku lekcji religii rezygnacja niejednokrotnie wiąże się z koniecznością
znoszenia presji społecznej. A zresztą jeśli w Warszawie rzeczywiście wprowadzona zostanie obowiązkowa edukacja seksualna, to można przypomnieć, że Rafał
Trzaskowski zapowiadał podpisanie Karty LGBT+ jeszcze przed wyborami
samorządowymi i zdobył większość głosów w pierwszej turze. Jeżeli więc
rozstrzygać ma określona demokratycznie wola społeczna, to mandat dla
takiej decyzji jest dość wyraźny przynajmniej w stolicy. To wszystko komplikuje prostą opozycję między „dotychczasowymi zajęciami dobrowolnymi” i „nowymi – obowiązkowymi”.
Na koniec jeszcze ciekawostka: przed rokiem Europejski
Trybunał Praw Człowieka orzekał w sprawie szwajcarskiej szkoły,
która nie zgodziła się zwolnić siedmioletniej dziewczynki z lekcji edukacji
seksualnej. Przyjrzyjmy
się fragmentowi informacji prasowej na temat wyroku: „Trybunał uznał, że jednym z celów edukacji seksualnej jest zapobieganie przemocy i wykorzystaniu na tle seksualnym, które stanowią realne zagrożenie dla zdrowia fizycznego oraz psychicznego i przed którymi trzeba chronić dzieci w każdym wieku. Trybunał podkreślił również, że jednym z celów edukacji organizowanej przez państwo jest przygotowanie dzieci do życia społecznego, a to może uzasadniać edukację seksualną bardzo młodych osób” .
Wydaje mi się, że ten tok rozumowania można odnieść
również do naszych realiów. W końcu kiedy IBE
spytał osiemnastolatków, czy na ich lekcjach kiedykolwiek poruszono kwestię
moralnego aspektu związków (na dowolnym przedmiocie, począwszy od podstawówki, i w jakiejkolwiek formie),
twierdząco odpowiedziało 49%. O masturbacji usłyszało 42%, o życiu seksualnym
jako źródle satysfakcji – 38%, o przebiegu stosunku – 35%. O innych sprawach
mówiono częściej i ogólnie ankietowani oceniali WDŻ dosyć dobrze (raport, s. 31–32 i 43), ale
i tak widać z danych, że jest jeszcze wiele braków. Bez nowej edukacji seksualnej być może nie uda się
tego zmienić.
Za konsultację dziękuję Michałowi Ochnikowi.
Wpis ukazał się również na moim drugim blogu w serwisie Salon24.
Wpis ukazał się również na moim drugim blogu w serwisie Salon24.
Oprócz bloga prowadzę także fanpage – zapraszam do odwiedzania.
***
Edycja z 11 marca 2019 roku: Rafał Trzaskowski właśnie ogłosił, że edukacja seksualna w warszawskich szkołach będzie nieobowiązkowa. Dwa dni wcześniej deklarowało tak stowarzyszenie Miłość Nie Wyklucza, myślę jednak, że wypowiedź prezydenta Warszawy ma wyższą rangę instytucjonalną.
***
Edycja z 11 marca 2019 roku: Rafał Trzaskowski właśnie ogłosił, że edukacja seksualna w warszawskich szkołach będzie nieobowiązkowa. Dwa dni wcześniej deklarowało tak stowarzyszenie Miłość Nie Wyklucza, myślę jednak, że wypowiedź prezydenta Warszawy ma wyższą rangę instytucjonalną.
REWELACJA!!!!!!!. Wszystko co wazne w tym temacie.
OdpowiedzUsuńZawsze można coś dodać czy poprawić, ale dziękuję za miłe słowa!
UsuńMiło, że wreszcie ktoś pisze na ten temat inteligentnie i w sposób wyważony, choć się z nim nie zgadzam. Zawsze to dobrze zapoznać się z argumentami przeciwnika, aby wiedzieć, z czym właściwie dyskutuję.
UsuńPozwól, że pokrótce wyłożę kilka, mam nadzieję, wyważonych argumentów przeciwko tezom, które przedstawiłeś:
Manipulacja nr 1.
"Wyobraź sobie, proszę, świat, w którym nie możesz bez obaw publicznie pocałować ukochanej osoby, wziąć jej za rękę ani przytulić, o małżeństwie i weselu nie wspominając."
Co to ma wspólnego z dziecięcą masturbacją? Z seksualizacją dzieci? Moim zdaniem co najwyżej niewiele, ale w zasadzie nic.
Manipulacja nr 2.
"Wyobraź sobie również świat, w którym w ogóle nie ma wątków miłosnych w kulturze, mediach, religii. Nie ma Romea i Julii, nie ma Rona i Hermiony, "
Wielu największych twórców było z pewnością lub przypuszczalnie homoseksualistami. Myślę, że nie jest to nowiną, że odsetka ludzi twórczych w tej grupie jest bardzo duża. Nie omieszkali tworzyć na tematy erotyczne, miłosne. Jedyny świat, gdzie niebezpiecznie jest się całować na ulicy, to Arabia Saudyjska i okolice.
Błąd nr 3.
"Może więc edukacja seksualna deseksualizuje nasze dzieci, nie zaś je seksualizuje?" Myślę, że podstawową motywacją oburzonych jest odebranie im prawa do kontroli edukacji dzieci w tej materii, a przekazanie jej w ręce ludzi, do których rodzice nie mają zaufania. Jak dobrze wiesz, erotyzm jest sferą ściśle opartą na emocjach (o czym będzie dalej), niezbędne jest w nim poczucie zaufania, bezpieczeństwa, dobrze, jeśli pojawiają się też inne pozytywne emocje i uczucia. Tymczasem tutaj następuje akt przejęcia tej sfery przez biurokratyczną machinę.
Błąd nr 4.
Dlaczego nauczanie seksualne dzieci ma tak wcześnie wprowadzać je (szczególnie te niezainteresowane tematem) w sferę, że tak powiem, zachowań nieregularnych? Czy nie dość mają pytań o to, co ewentualnie tatuś i mamusia robią po zgaszeniu światła?
Podejrzenie nr 5.
Podejrzewam, że wielu zwolenników wczesnej edukacji seksualnej dzieci zajmuje się wciąż wyłącznie seksem, ale jeszcze nie wychowywaniem dzieci. Własne dzieci zwykle nieco zmieniają perspektywę.
Manipulacja nr 6.
"Zwróćmy jednak uwagę, że i w tej chwili szkoła nie jest wcale neutralna. Obowiązujący przez kilka ostatnich lat program nauczania religii w treściach dla trzeciej klasy gimnazjum zawierał np. takie pozycje: „niegodziwość zapłodnienia in vitro; duchowa adopcja, problem zabijania nienarodzonych; ruch hospicyjny, moralna ocena eutanazji; postawa szacunku w małżeństwie, naturalne metody regulacji poczęć, szkodliwość, zawodność i moralna niedopuszczalność antykoncepcji."
Zwróćmy uwagę, że kształcenie dzieci na lekcjach religii dotyczy wyłącznie dzieci, które zostały posłane tam decyzją rodziców. Dzieje się to zatem za ich możliwą wiedzą i zgodą, którą mogą w każdej chwili wycofać. Oburzeni, o ile mi wiadomo, domagają się na pierwszym miejscu takiego samego prawa wobec wczesnej edukacji seksualnej swoich dzieci w szkole.
Uwaga nr 7.
Erotyzm jest sferą emocji, uczuć i popędów, a zatem generalnie obszarem mało racjonalnym. Wytyczne biurokratyczne do edukacji seksualnej (szczególnie dzieci) mają zatem z istotą seksu (a zatem wychowania seksualnego) tyle wspólnego, co szkolenie z poczucia humoru dla ponuraków do spontanicznego i radosnego śmiechu. Jest to po prostu błąd myślowy. Zapoznanie młodzieży z ich biologicznym oprzyrządowaniem oraz procesami, które w efekcie radosnych podrygów mogą prowadzić też do prokreacji, jest słuszne i ważne. Ale problem zaczyna się wtedy, kiedy edukacja ta zaczyna przejmować obszary związane z tą nieracjonalną sferą osobowości. Wtedy, co moim zdaniem jest zupełnie naturalne, pojawia się sprzeciw licznych rodziców - bo dzieci są jeszcze za małe, aby się sprzeciwiać.
Dzięki za miłe słowo mimo niezgody, sam też z przyjemnością odpiszę na coś, co nie jest klasyczną naparzanką internetową!
UsuńAd 1. Gdzieś tam w wytycznych WHO przewija się kwestia orientacji seksualnej. Ale poza tym jest to głównie uwaga na temat Karty LGBT+ jako całości. Nie mam poczucia, żeby była tu manipulacja, może co najwyżej lekka niespójność kompozycyjna (pewnie będę do tego wstępu wracał w przyszłości, pisząc np. o idei hostelu interwencyjnego, i być może tam by to trochę lepiej pasowało).
Ad 2. Nie bardzo rozumiem, gdzie tu jest jakiś problem! Nie piszę wszak powieści hard science fiction skupionej na światotwórstwie, tylko robię szybki eksperyment myślowy dla zilustrowania sytuacji. Rzecz zresztą nie w tym, kto tworzy, tylko o to, jakie wzorce są przedstawiane w kulturze.
Poza tym sądzę, że gdybym sam wpadł kiedyś na pomysł pocałowania osoby tej samej płci na ulicy, to jak najbardziej mógłbym czuć obawę przed nieprzychylnym zachowaniem otoczenia (zwłaszcza w innych miejscach Polski niż, ja wiem, ulica Chmielna w Warszawie). Ale nie chodzi oczywiście o to, że ktoś by mnie za to zastrzelił albo wrzucił do więzienia, tylko o kumulację różnych negatywnych reakcji – lub konieczność autocenzury – w wielu codziennych sytuacjach.
Ad 3. Z tą biurokratyczną machiną to nie do końca, bo jak rozumiem, założenie jest takie, że edukacją seksualną zajmowaliby się głównie (jeśli nie wyłącznie) nauczycielki i nauczyciele szkół. Czyli trochę tak jak teraz na WDŻ. No i kontroli nad edukacją seksualną dzieci rodzice teraz też nie mają, często nawet nie chcą mieć. Ale patrz też punkt 6.
Ad 4. Nie wiem, co to zachowania nieregularne! Ale jeśli chodzi o datowanie, to osoby prowadzące zajęcia (czy też adaptujące wytyczne do naszych realiów) spokojnie mogłyby sobie zmieniać te przedziały, jeżeli uznają, że zespół ekspercki WHO się nie zna albo jego zalecenia nie pasują kulturowo do sytuacji Polski. To zmniejsza skalę ewentualnego problemu.
Ad 5. Rozumiem, że to luźna uwaga bez większego znaczenia dla dyskusji, więc odpowiadam stanowczym „kto wie”. :-)
Ad 6. Ten kontrargument – i kontrkontrargument do niego – jest już chyba przedstawiony w notce! Natomiast tak jak napisałem, myślę, że tutaj jest najwięcej przestrzeni do niekończących się i nierozstrzygalnych sporów ideowych między osobami nastawionymi, powiedzmy, konserwatywnie i progresywnie. To jedna z tych kwestii, których nie da się tak po prostu rozstrzygnąć argumentacją, tylko trzeba się jakoś ułożyć (i kto wie, może np. stanie na tym, że ta edukacja seksualna będzie obecna w szkołach w Warszawie, lecz tylko dla chętnych – tego chyba jeszcze nie ustalono).
Ad 7. Ja to widzę inaczej: dzieci są ciekawe wielu rzeczy (dopóki się w nich tej ciekawości nie zdusi), sporo można na tym zbudować przy rozsądnym przekazie. Chyba że źle zrozumiałem tę uwagę.
Znakomita porcja wiedzy i wspaniale prowadzony dyskurs. Dziekuję za to, bo link do tego źródla informacji to bedzie teraz dla mnie gotowiec na te wszystkie pytania, na które odpowiadałam fundamentalistom
UsuńPrzyznam, że sam staram się nie mówić o fundamentalistach. :-) Ale dziękuję za dobre słowo, miło mi, że tekst się do czegoś przyda!
UsuńDziękuję za odpowiedź. Skoro ta dyskusja może innym służyć jako źródło argumentów (i kontrargumentów), pozwolę sobie kontynuować (ograniczenie do 4096 znaków narzuca zwięzłość):
UsuńPkt 2.
W tych "innych miejscach niż Chmielna" żyją całkiem normalni ludzie, którzy nie są mniej tolerancyjni od spacerowiczów po Chmielnej. Media dziś dostępne są wszędzie, internet dotarł pod strzechy (a strzechy wymieniono na blachodachówkę). Ludzie na prowincji nie czują się inni od miastowych, to raczej miastowi czują się inni od prowincjuszy.
Wygląda na to, że z każdego z podpunktów można by wykuć osobny dyskurs, a przecież nie o to tu chodzi ;-)
Pkt 3.
Nieporozumienie: nauczyciele (i nauczycielki) są urzędnikami państwowo-samorządowymi realizującymi zadany im program nauczania dzieci. Oni go nie wymyślają. W tym kontekście użyłem pojęcia "machina biurokratyczna". W żadnym innym, przynajmniej tak sądzę.
Co do argumentu o WDŻ, to właśnie o to mi chodzi - podstawowa sprawa, to fakt, że rodzice mogą zwolnić dziecko z uczestnictwa w tych zajęciach, podobnie jak w zajęciach z religii. Dobrowolność powoduje brak sprzeciwu.
Dla dopełnienia argument anegdotyczny: moje córki nie chodzą ani na WDŻ, ani na religię. Co do tej drugiej, w ich rocznikach jest zaledwie kilkoro dzieci, które nie uczestniczą w zajęciach z religii (odwrotnie niż w WDŻ, my jesteśmy już prowincja, podwarszawie, wym. podwarszawje). Nie spotyka ich z tego powodu żaden ostracyzm, prześladowanie, ani nawet głupie uwagi. Inne dzieci raczej im zazdroszczą. Decyzję w tej sprawie oddaliśmy od samego początku dzieciom (o ile mi wiadomo, z innymi nieuczestniczącymi było podobnie) - więc każda z nich najpierw uczestniczyła w zajęciach, a następnie zrezygnowała (pewnie cukierki rozdawane na lekcji przestały działać). Wolą czytać książki w bibliotece.
Pkt 6.
Moja podstawowa hipoteza dot. tego sprzeciwu, jaki się pojawił w Warszawie opiera się właśnie o to: rodzice z góry zabezpieczają swoje prawo do decyzji, czy ich dziecko będzie uczestniczyć w tych zajęciach. Jak wyżej pisałem.
Pkt 7.
To, że dzieci są czegoś ciekawe, nie oznacza wprost, że zaraz trzeba ich ciekawość w tej materii zaspokoić. Nie wszystkie dzieci wybuchają ciekawością na dany temat w tym samym wieku. W wypadku spraw erotycznych rozrzut może być nawet kilkuletni.
A co do głównego wątku tego punktu: Erotyzm jest szeroką dziedziną życia. Jednak jest z gruntu nieracjonalny, oparty o emocje, a nie rozumowanie (odsyłam do Kanta). Mówię tu o sferze, która się dzieje "po zgaszeniu światła". Wiadomo, że mamy (i bardzo dobrze) mechanizmy, które w tę sferę wkraczają, aby pomóc tym, którzy z różnych przyczyn popadli w tej materii w kłopoty - od seksuologii po wenerologię. Jednak co innego objaśnianie młodzieży ich budowy anatomicznej i biologicznych procesów stojących za erotyzmem, plus wrzutka dotycząca kwestii prawno-obyczajowych (tj. zakaz krzywdzenia), a co innego budowanie jednolitego, oficjalnego, szkolnego, urzędowo zatwierdzonego przekazu dotyczącego całej sfery pozostałej, tej opiewanej w wierszach i w ogóle w sztuce. Co innego omówienie podstaw, a co innego wkraczanie w niuanse typu, że jedni to wolą tak, a drudzy siak. Moim zdaniem po prostu nie ma potrzeby.
Oj, trochę późno odpowiadam. Zacznę od tego, że ostatnio Miłość Nie Wyklucza pisze o edukacji opcjonalnej, a nie obowiązkowej, toteż kto wie czy nie będzie tego kompromisu, o którym mówimy.
UsuńAd 2. Niekoniecznie muszą być to mniejsze miejsca (staram się być ostrożny i nie stereotypizować np. wsi – wsie są zróżnicowane tak samo jak miasta). Ale jednak nie wszędzie jest tak samo, w różnych częściach kraju różną siłę mają lokalni księża i tak dalej. Podobnie z lekcjami religii, o których piszesz w pkt 6.
Ad 3. Ja już się spotkałem nie raz z określeniem „obcy ludzie” (choć akurat nie u Ciebie) i stąd czasem lubię zaznaczyć, że nie aż tak obcy. ;-) Poza tym OK.
Ad 6. Ja myślę, że to tylko jeden z powodów. Innym jest np. to, że partia rządząca najwyraźniej wymyśliła swój sposób na podgrzewanie emocji w kampaniach 2019 roku, gdy uchodźcy jako temat już nie działają.
Ad 7. W standardach WHO jest to podkreślone (że dzieci rozwijają się różnie), osoby prowadzące zajęcia mają zwracać uwagę na te rozbieżności w tempie rozwoju dzieci. Myślę, że rozsądna edukatorka (lub edukator) postara się rozpozna sytuację i w razie potrzeby bardzo ostrożnie poruszać – albo w ogóle odkładać – tematy, na które duża część grupy nie będzie gotowa.
Co do końcówki – tak, pewnie to jest jedno ze źródeł rozbieżności. Osobiście mam poczucie, że umowna prawa strona byłaby tu bardziej przekonująca, gdyby zaproponowała jakiś własny sposób radzenia sobie z tym, co podnosi i WHO, i propagatorzy Deklaracji LGBT+, czyli ze skuteczną ochroną dzieci przed wykorzystaniem. Potrzeba tej ochrony jest chyba coraz bardziej widoczna, a jeśli nie robić tego przez edukację seksualną, to jak? (Mam tu na myśli raczej dziennikarzy i polityków niż biskupów, którzy też się wypowiadają, bo ci ostatni w tej sprawie są – łagodnie mówiąc – średnio wiarygodni).
No, skoro poszedłeś w politykę, to zacznę od niej:
UsuńAd 6. Trudno, żeby PiS nie wykorzystał takiej okazji. Czegoś innego oczekiwałeś? Do tanga trzeba dwojga.
Ale sądzę, że rodzice nie szafują swoimi dziećmi pod wpływem chwilowych, wykreowanych medialnie emocji, grają w trochę innej grze.
Ad 2. Co do nacisków lokalnego Kościoła, to jednak bym go nie przeceniał. Mam więcej wiary w tolerancję, jeśli nie księży, to ich parafian, którzy tych księży utrzymują. Oczywiście - tu bez wątpienia jest spektrum. Ale WHO nic na to nie poradzi, ma na głowie o wiele większe piekiełka. W miejscach, gdzie rodzice obawiają się wypisać dzieci z religii, karta LGBT jeszcze długo nie będzie tematem do dyskusji. O ile w ogóle takie miejsca istnieją w Polsce (ja wątpię). Mam dużo zaufania do zdrowego rozsądku, szczególnie ludzi prostych.
Ad 7. Ad 3. Ale program nauczania właśnie nie uwzględnia różnic rozwojowych, nespa? Dziesięciolatki mają taki, a nie inny program do przerobienia i koniec. W końcu szkołę wymyślono nie po to, aby przekazywać dzieciom niuanse problemów etycznych spraw generalnie marginalnych, tylko wrzucić tłuczkiem do mięsa podstawowe schematy postępowania dla pokornego podatnika/armatniego mięsa. Teraz oczywiście ten już odwieczny schemat próbuje się użyć do rozwiązywania współczesnych problemów, ale będzie się to udawać tak sobie.
Dyskusja chyba nam się wyczerpuje ;-)
Dyskusja trochę wyczerpuje się też dlatego, że już wiemy, że ma to być nieobowiązkowa edukacja seksualna (za zgodą rodziców) w jednym mieście od czwartej klasy podstawówki (a nie od przedszkola), co chyba wydatnie zmniejsza kontrowersje. ;)
UsuńAd 6. Jak mówi klasyk: wszystko mi wolno [także w polityce], ale nie wszystko przynosi [moralną] korzyść!
Ad 2. Jasne, jest to na pewno spektrum. Ale też to nie tylko kwestia strachu – także przyzwyczajenia, niechęci do łamania pewnej rutyny.
Ad 3 i 7. To już jest pytanie, jak sensowni edukatorzy/edukatorki robią takie rzeczy w praktyce (da się gdzieś pewnie zdobyć tę wiedzę). Podejrzewam, że sporo zależy np. od wielkości grup.